26 stycznia 2015

Mój drugi dom, czyli praca w korporacji

Drodzy Czytelnicy Zakoloryzowanych,

                           Nie wiecie, no bo skąd... Pracuję w dużej międzynarodowej korporacji, osiem lat w jednym miejscu, o Matko! Nie powiem, lubię tę pracę, mam stały kontakt z ludźmi, oczywiście tylko telefoniczny lub drogą mailową. Ćwiczę się w języku angielskim i francuskim, potrafię klnąć nie tylko po polsku, co czasem robi wrażenie nawet na mnie samej. Mam fajną ekipę, z którą na co dzień współpracuję, oczywiście pewnie jak wszędzie z małymi wyjątkami.


W sumie to nieźle zarabiam, ale - wiadomo - mogłoby być lepiej :) tylko (no właśnie), jakim kosztem? W pracy teoretycznie 8,5 h dziennie (pół godziny lunch time'u między 12:00 a 14:00, ale gdzie tu iść / jechać, gdy biuro znajduje się trochę na zadupiu?), w praktyce 2-3 h dłużej, no i 24 h na dobę, siedem dni w tygodniu, w pełnej dyspozycji pod telefonem służbowym... Kiedyś moja znajoma powiedziała: "pracuję w korporacji i już wiem, że nic mnie nie zabije, bo ja nie mam życia". O.k., może trochę przesadziła, ale coś w tym jednak jest. Wielu z Was pewnie powie, że praca umysłowa nie jest męcząca, ale gwarantuję Wam, że czasem wracam do domu ledwo zipiąc, głowa mi pęka, a telefon nieustannie dzwoni. I marzę tylko tym, żeby położyć się lulusiać. I gdy już prawie zasypiam - nagle jakiś durny palant przypomina sobie o niecierpiącej zwłoki sprawie, jaką jest na przykład informacja, że pojutrze go nie będzie, więc pasowałoby, żebym jutro przygotowała mu już zlecenie. Jakby nie mógł poczekać do następnego dnia do tej pieprzonej ósmej rano...

                           Albo moja ulubiona historia: jest sobota, godziny przedpołudniowe. Marker w pracy, ja sama na zakupach, obładowana siatami idę już w kierunku auta. A tu ni stąd, ni z owąd zaczyna mi napieprzać służbówka. Myślę sobie "dobra, olewka, zaraz przestanie, oddzwonię jak dojadę do domu". Ale gdzie tam - dzwoni znowu, i znowu, i znowu... Wściekła usiłuję wyciągnąć przeciążoną łapką telefon z torebki (kobiety to znają, jak na złość na wierzchu jest wszystko, tylko nie telefon). W końcu - jest! udało się - wyciągam telefon, który przestaje akurat dzwonić, mnie połowa zakupionych produktów wysypuje się z siatek i już jestem wściekła jak osa... Myślę sobie "kurczę, to pewnie było mega ważne, coś musiało się stać" i oddzwaniam, na kuckach zbierając rozsypane rzeczy... Ludzie patrzą na mnie jak na debila, bo zaczynam parlać łamaną francuszczyzną i komunikatywnym angielskim, śmieją się pod nosem i patrzą z politowaniem na ten żałosny widok. A mnie chce się wyć, płakać, bo to dzwoniła tylko jakaś Żaba, żeby powiedzieć, że właśnie odpisała mi na jakiegoś mało ważnego maila. Porażka...

                           Wiecie co powoduje, że wciąż pracuję w korpo? Jasne, wiadomo - kasa i umowa na czas nieokreślony, ale nie tylko... Są dwie takie rzeczy:

1/ język korpo - słyszeliście o czymś takim? Zawsze mamy ubaw z naszych kontrahentów, gdy dzwonią z rikłestem (request), bo mają mega ardżent dil (urgent deal) do zrobienia, ale to musi być wycenione i zrobione asap (as soon as possible), bo tumoroł (tomorrow) jest już dedlajn (deadline), więc muszą mieć jak najszybszy fidbek (feedback) z naszej strony. W korpo nie ma problemów, wszystko to wyzwania, niu czalendż (new challenge). Lubimy pracować na stendbaju, a jak! I ulubieniec wszystkich - skrót myślowy w mailach: FYI - for you idiot! Buahaha!

2/ byle do piątku - o tym to na bank słyszeliście! Tak właśnie mijają mi kolejne tygodnie - z myślą, że to już piątek, piąteczek, piątunio :) a w niedzielę po obiedzie... załamka, jak poniżej:


6 komentarzy:

  1. Czesc. To pisze ja wesoly Romek.
    Jezyk korpo - nie mialem do czynienia ale ubawilem sie przy tym poscie. Za to o piatku marze przez caly tydzien zawsze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio w jakims hipermarkecie uslyszalam rozmowe na dziale kosmetycznym: weź wylołduj te boksy na półki, bo jak boss zaluka, że to jeszcze tu leży, to ci ass skopie :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Akurat miałam możliwość poznać już różne prace, w różnych branżach, miejscach i z różnymi ludźmi. Lepsze i gorsze, bardziej i mniej stresujące, w większych i mniejszych firmach. Bywało różnie, ale z perpektywy czasu każdą wpominam dobrze - wiele sie nauczyłam i w związku z każdą zapamiętałam śmieszne anegdoty, zwyczaje, czy chociażby właśnie wewnętrzny język firmy:) Teraz mam bardzo ciekawą, twórczą, perspektywiczną i rozwojową pracę, którą lubię równie mocno jak i ekipę współpracowników.Tylko zarobki jeszcze nie te, ale idziemy progfesywnie do przodu, i to jest najważniejsze oraz budujące.
    Wiem , że często to bardzo trudne, ale starajmy się robić zawodowo to, co sprawia nam przyjemność. Wtedy nie tylko zarabiamy, ale czujemy sie spełnieni i bardziej zadowoleni, a praca staje się radosną misją:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fiubździuś też lubi swoją pracę :-) zawsze coś się dzieje, czasem jest ciężko, ale nigdzie chyba nie zdobyłabym tyle doświadczenia w tak młodym wieku - zaczęłam tam pracować mając zaledwie dwadzieścia lat... Praca nauczyła mnie cierpliwości, negocjacji i - uwaga - koloryzacji pewnych faktów, oczywiście tylko wtedy, gdy sytuacja tego wymaga :-) a poza tym jest zwykle wesoło, jesteśmy stare wyjadacze, niektórzy nazywają nas (tych, którzy pracują razem już ładnych parę lat, znają się i na prawdę potrafią ze sobą współpracować) wręcz dinozaurami, taaaa...

      Usuń
    2. Bull shit..! Jak ktoś, kto zawsze musi postawić na swoim, może być dobrym negocjatorem? No i z tą cierpliwością to też niezła koloryzacja, Nerwusku Ty mój :D

      Usuń
    3. No dobra, Marker, masz rację... Ale sztukę manipulacji opanowałam w 100 %, nieprawdaż? ;-)

      Usuń

Dodaj swój komentarz...